środa, 31 sierpnia 2022

Czas

 

Może Godot przyjdzie ?
Sierra Leone jest położne na współrzędnych geograficznych:10°–13°W, 7°–10°N, co oznacza, że czas słoneczny (czas wynikający bezpośrednio z pozycji Słońca na niebie) wynosi tutaj ok 12 h. Mamy zatem równonoc, czyli zrównanie się dnia i nocy prawie przez cały rok – dzień trwa mniej więcej 12 h i tyle samo trwa noc. Słońce wschodzi i zachodzi bardzo szybko (5-10 min), o 7 rano robi się widno, a o 19 mamy już noc. Oczywiście poszczególne dni będą się różnić między sobą o kilka minut, ale nieznacznie. To sprawia, że każdy dzień wydaje się taki sam. Teraz możemy narzekać, że w Polsce jeszcze wieczorem jest jasno, ale już od października będziemy się cieszyć, że u nas jest jeszcze widno.

 

Czas płynie tutaj zupełnie inaczej. Afrykańczyk mógłby powiedzieć swojemu koledze w Europie: „Wy macie zegarki, a my mamy czas”. To fakt – nie ma tu zbędnego pośpiechu. Wszystko można załatwić na spokojnie.

Niedawno byliśmy z geodetą dokonać pomiaru ziemi, co miało zająć chwilę, a trwało ponad 2 h, ale kto by się tym przejmował. Inne rzeczy, które mieliśmy zrobić w tym czasie, zrobimy później albo jutro. Jeśli się nie uda, to… to się nie uda – przecież nikt nie jest idealny. Innym razem, kiedy pojechałem do sióstr klarysek, aby odprawić mszę, po jej zakończeniu poszliśmy na śniadanie i kawę. Moją uwagę przykuł zegar na ścianie, którego wskazówki zatrzymały się pięć minut po dziesiątej. Była to zła godzina, minęła ledwie ósma. Ale skoro zegar pokazywał już dziesiątą, a ja powinienem być około dziewiątej u siebie, to pomyślałem sobie w duchu, że i tak jestem spóźniony, więc po co się śpieszyć 😉

wieża zegarowa

Trzeba też się przyzwyczaić, że na większość rzeczy należy poczekać. I tak na przykład kierowca motoru zwolni na drodze i zjedzie do prawej krawędzi, czekając, aż większy samochód go wyprzedzi. Pacjenci w szpitalu poczekają, żeby lekarz mógł zjeść śniadanie, przecież potem i tak ich zbada. Ludzie w kościele zaczekają na księdza, który mógł mieć kłopoty z dojazdem – w końcu bez niego i tak msza się nie zacznie. Bywa, że to czekanie przedłuża się w nieskończoność. Chwilami przypomina to sytuację bohaterów sztuki „Czekając na Godota”, kiedy to samo oczekiwanie staje się pewnego rodzaju formą organizowania wolnego czasu. Myślę, że pewnym symbolem ich podejścia do kwestii czasu jest nieukończona wieża zegarowa na pobliskim skrzyżowaniu dróg. I coś mi się wydaje, że już nie zostanie ukończona, no bo po co się śpieszyć. Zresztą obecnie już chyba nie jest potrzebna. Od jakiegoś czasu na dachu naszej kaplicy znajduje się głośnik od elektrycznych dzwonów kościelnych. Słychać z niego uderzenia dzwonu o pełnej godzinie oraz jest wygrywana melodia na Anioł Pański i Apel Jasnogórski. Mieszkańcom spodobał się te pomysł i dziękowali nam za to. A my z kolei cieszymy się, że nie tylko głos muezina jest tutaj słyszalny, ale w ten sposób zaznaczamy obecność chrześcijan na tej ziemi.

             


karetki gotowe do wyjazdu
poczekalnia w szpitalu

izba przyjęć w miejscowym szpitalu


             

czas na spotkanie ze znajomymi
O ile w Kambii czas płynie wolno i spokojnie, o tyle zupełnie inaczej jest w Polsce. Myślę, że na światowej liście chorób cywilizacji na trzecim miejscu (po chorobach wieńcowych i depresji) można umieścić chorobę, którą nazwałbym: brak czasu. Wystarczy policzyć, ile razy w ciągu dnia słyszymy bądź też sami mówimy „nie mam czasu” (co niestety mi również się zdarzało). Owszem, niekiedy faktycznie jesteśmy zajęci, ale bywa to też łatwą wymówką. I tak możemy zaobserwować, że żyjemy wokół „niemamczasowiczów” tych z wyboru, bo tak już się nauczyli żyć, i tych z przymusu, zniewolonych przez ich czas pracy. Może to zbyt wcześnie na takie wnioski, ale po kilku dniach tutaj stwierdzam, że da się to zmienić.


 Pamiętam jedną z historyjek, która jest używana jako przykład homiletyczny.

Pewien chłopiec poprosił swojego tatę, aby przyszedł do jego pokoju przed snem. Zmęczony ojciec po całym dniu pracy dość niechętnie dał się namówić. Ku jego zdziwieniu syn nie chciał bajki na dobranoc, ale poprosił o pożyczkę 20 zł. Rodzic zirytowany zaczął robić dziecku wykład o wartości pieniądza i tłumaczyć, ile musi się trudzić, żeby je zarobić. Chłopiec zapytał:

-Tato, ile kosztuje godzina twojej pracy?

W odpowiedzi usłyszał:

            - Zarabiam 20  zł.

            - W takim razie, jeśli dasz mi te 20 zł, będę mógł kupić godzinę twojego czasu i pobawisz się ze mną?

Cóż, bywa i tak, że jesteśmy jak ten ojciec, zbyt zajęci i zapracowani, a czasem jak chłopiec – i chcemy kupić cenny czas od kogoś, na kim nam zależy, choć stawka może być za wysoka. Tutejsi mieszkańcy mają czas dla każdego. W minionym tygodniu zakończyliśmy odwiedziny domowe u naszych parafian. Część z nich spodziewała się naszego przyjścia (byli na mszy w niedzielę, więc wiedzieli), ale pozostali byli zaskoczeni. Jednak nikt nie powiedział „nie mam czasu”, wręcz przeciwnie, można byłoby zaobserwować, że każdy starał się uczestniczyć w spotkaniu. Starsza kobieta przerywała pranie, młodsza wyciągała dziecko z kąpieli, a jeszcze ktoś biegł po krzesło do innego pomieszczenia. Spotkanie z drugim człowiekiem jest ważniejsze niż jakaś aktualnie wykonywana praca. Czasami może to być zabawne, kiedy idzie się do banku lub urzędu i zanim załatwimy swoją sprawę, trzeba wymienić wszelkie pozdrowienia. Trzeba się przywitać, spytać, co słychać, jak się sprawy mają itd. (o żonę może lepiej nie pytać, bo jeśli się okaże, że jest więcej niż jedna, to będzie trwało zbyt długo).

Kiedyś słyszałem historię, że papież JP II po jednej z pielgrzymek podczas powrotu do Watykanu zagadał się z pewnym człowiekiem tak, że wylot musiał zostać opóźniony. Nie wiem, czy ta sytuacja wydarzyła się naprawdę, ale to by mi pasowało do tego świętego. Zawsze ważny dla niego był drugi człowiek i potrafił się przy nim zatrzymać. To jest, chyba jak do tej pory jedno z ciekawszych moich odkryć na temat kambijczyków. Otóż doszedłem do wniosku, że to nie oni zależą od czasu, ale to od nich zależy, na co ten czas poświęcą. To może być jeden z ich kluczy do szczęścia, bo choć posiadają niewiele, to mają jedną z najcenniejszych rzeczy – czas dla drugiego człowieka. Nawet jeśli spotkałem tutaj kogoś mieszkającego w pojedynkę (zdarza się to bardzo rzadko), to wątpię, żeby czuł się samotny.

Jeśli mogę coś zaproponować Tobie, drogi czytelniku, to zrób pewien eksperyment i przez jeden dzień albo kilka godzin nie patrz na zegarek. Może dzięki temu poczujesz się szczęśliwszy i bardziej wolny. A jeśli to się nie uda, to odezwij się do kogoś z twoich bliskich – może właśnie na to czeka, tylko nie ma odwagi o to poprosić i zapytaj, co u niego słychać, jak sobie radzi, jak się dziś czuje (o żonę nie pytaj 😉). Mam nadzieję, że będziesz pozytywnie zaskoczony. Czasami jedna wspólnie spędzona chwila razem lub poświęcona na krótką rozmowę z kimś bliskim daje bardzo wiele. Dla chrześcijanina niedziela powinna być dniem, kiedy poświęca czas najbliższym, a więc najpierw Bogu, a następnie rodzinie. Naszym tutejszym parafianom nie trzeba o tym specjalnie przypominać. 


chwila zatrzymania się 
Są ludzie, którzy zapewne chcieliby coś zrobić ze swoim życiem, chcąc je uporządkować, odciąć się od tego co ich męczy i zabiera im czas. A jednocześnie czują obawę, że coś stracą i co dostaną w zamian? Być może, gdybyśmy zapytali kogoś o to czy słyszał ptaki w parku idąc do pracy, to byłby zdziwiony, że w parku są jakieś ptaki.
Usiądź na chwilę weź łyk kawy i poczuj, jak ona smakuje (nie przeglądaj fb, nie myśl o tym co później itd.) Tym razem zakończę swój post cytatem z księgi Koheleta:


Wszystko ma swój czas,
i jest wyznaczona godzina
na wszystkie sprawy pod niebem:
Jest czas rodzenia i czas umierania,
czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono,
czas zabijania i czas leczenia,
czas burzenia i czas budowania,
czas płaczu i czas śmiechu,
czas zawodzenia i czas pląsów,
czas rzucania kamieni i czas ich zbierania,
czas pieszczot cielesnych i czas wstrzymywania się od nich,
czas szukania i czas tracenia,
czas zachowania i czas wyrzucania,
czas rozdzierania i czas zszywania,
czas milczenia i czas mówienia,
czas miłowania i czas nienawiści,
czas wojny i czas pokoju.
Cóż przyjdzie pracującemu
z trudu, jaki sobie zadaje?

Przyjrzałem się pracy, jaką Bóg obarczył ludzi,
by się nią trudzili.
Uczynił wszystko pięknie w swoim czasie,
dał im nawet wyobrażenie o dziejach świata,
tak jednak, że nie pojmie człowiek dzieł,
jakich Bóg dokonuje od początku aż do końca.
Poznałem, że dla niego nic lepszego,
niż cieszyć się i o to dbać,
by szczęścia zaznać w swym życiu.

 Bo też, że człowiek je i pije,
i cieszy się szczęściem przy całym swym trudzie –
to wszystko dar Boży.
Poznałem, że wszystko, co czyni Bóg,
na wieki będzie trwało,
nie można do tego nic dodać
ani od tego czegoś odjąć.
A Bóg tak działa, by się Go [ludzie] bali.

 To, co jest, już było,
a to, co ma być kiedyś, już jest;
Bóg przywraca to, co przeminęło.
 I dalej widziałem pod słońcem:
w miejscu sądu – niegodziwość,
w miejscu sprawiedliwości – nieprawość.
 Powiedziałem sobie:
Zarówno sprawiedliwego, jak i bezbożnego
będzie sądził Bóg;
na każdą bowiem sprawę i na każdy czyn
jest czas wyznaczony”.

Koh 3,1-17

 


środa, 24 sierpnia 2022

Shopping


„Jak sobota to tylko do…” (tak brzmi hasło jednego z dyskontów). Otóż nie tym razem. Tutaj dniem handlowym jest niedziela. Nie jest to kraj chrześcijański, więc nikt nie zwraca uwagi, że powinien być to dzień wolny. Ani tym bardziej kraj słowiański: niedziela – ne delati, czyli nie działać. Jeszcze w poniedziałek można zaobserwować wzmożony ruch handlarzy. Niedaleko naszej misji znajduje się mały targ przy tzw. „checkpoint” (nazwa wzięła się stąd, że dawniej stała tam policja i sprawdzała przejeżdżające samochody). Dziś została tylko nazwa i pojawił się bazarek. Wygląda on zupełnie inaczej niż ten znany większości z nas znajdujący się przy pl. Szembeka. Tutejszy nie będzie spełniał żadnych norm sanitarnych etc. Rządzi się swoimi prawami. Choć po kolejnej wizycie zaczynam dostrzegać pewne zależności (wyznaczone miejsca na handel owocami, mięsem, rybami czy też innymi produktami). Większość sprzedawców ma swoje stanowisko, lecz są również tacy, którzy chodzą ze swoim towarem między alejkami. Ten swoisty bałagan i nieład przypominają mi czasy, kiedy jako dziecko chodziłem na Stadion X-lecia robić zakupy (dzisiejszy Stadion Narodowy, gdyby ktoś nie wiedział). Z tą różnicą, że tam był luksus – w porównaniu do kambijskiego to jakby wejść do salonu Louis Vuitton.


Daddy cool robi frytki z breadfruit'a
Ta prosta rzecz uświadomiła mi kolejną  różnicę pomiędzy życiem tutaj i w Polsce. Wcześniej  można było w trakcie przerwy meczowej wyjść na  chwilę do pobliskiej Żabki, aby kupić colę i  chipsy. No cóż, tutaj nie ma Żabki, chipsów (hmm… trudno je znaleźć, raczej robimy sami z breadfruitów), a mecze oglądamy, korzystając z  sygnału satelitarnego (znalazłem La Liga i Primeira  Liga, więc nie jest źle). Za to jest Cola – ta w  puszkach i małych butelkach, najbardziej  rozpoznawalny produkt z USA. Podobnie wiele ubrań sprzedawanych na stoiskach będzie pochodzić z darów od różnych organizacji z tego właśnie kraju. Samo wyjście na zakupy jest już swego rodzaju wyprawą. Można pojechać pick-up’em lub motocyklem, piechotą byłoby zbyt daleko (i kto by tyle niósł ze sobą). Za pierwszym razem, gdy odwiedziłem targ, czułem się trochę jak dziecko na placu zabaw. Co chwila unik głową przed odstającą częścią daszka, skok nad kałużą lub mijanka w wąskim przejściu z innym kupującym. W większości sprzedającymi są kobiety, czasem pomagają im młodzi chłopcy lub małe dzieci (najczęściej ich własne). Ojcowie zostają w domach – mają najwidoczniej ważniejsze sprawy albo wolą wydawać pieniądze, niż je zarabiać 😉.

Jeśli chodzi o ceny, to i tutaj daje się odczuć skutki inflacji. Litr paliwa kosztuje 18 tys. leone (1 zł to ok. 3000 leone), był już po 22 tys., a dawniej kosztował jedynie 9-11 tys. Jedną z najbardziej popularnych roślin sprzedawanych jest kassawa. Można z niej przyrządzić pastę do ryżu. Wystarczy ją zmielić i dodać kilka składników (fasolka, papryczka, olej palmowy, cebula i przyprawy). Kupujemy kilka pęczków za parę tysięcy i zostawiamy kobiecie do zmielenia za dodatkową opłatą. Odbierzemy już gotowe za jakieś 40 min., gdy skończymy zakupy. Idziemy po kilka
mielenie kassawy
i papki orzechowej
 ryb i  warzywa. Zazwyczaj wszystko jest świeże, a to dlatego, że nie ma tutaj elektryczności, ergo nie ma zamrażarki. Nowością od jakiegoś czasu są pomidory – za małego płacimy tysiąc, 
nowość na rynku 
a dużego 2 tys., jeszcze tylko 2 l cukru (tak, litry, miarką jest kubek) oraz kilka innych rzeczy, jak wspomniana papryczka chili, fasolka, ogórki, chleb, ryż.  Nie można też zbytnio kupować na zapas A to dlatego, że część produktów mogłaby zostać zjedzona przez mrówki, myszy, jaszczurki lub innego tego typu stworzonka w naszym magazynku.


cukier odmierzany w litrach   
Na końcu targu w oddzielnym budynku jest miejscowy rzeźnik.
Dziś nam się poszczęściło, bo rano ubił
sklep u Indian
 (a może hindusów ?)

 krowę i udało nam się kupić trochę mięsa na gulasz (w dobrej cenie ok. 50 tys. za kilogram). Odbieramy kassawę z buteleczką oleju palmowego i wracamy do domu. Po drodze zajeżdżamy jeszcze do sklepu Indian
Shankerdas and son (tutejsza sieciówka, być może miał dużo synów, następny taki za kilkadziesiąt kilometrów). Na parkingu zaczepiają nas dzieci, więc kupujemy od nich trochę ciasteczek. Najczęściej są to małe smażone pączki, sezamowe batoniki lub kawałek słonej chałwy.


najmłodszy pomocnik mamy 
lokalny fryzjer 
miejscowy rzeźnik 




tutejsze przysmaki

wszystko świeże


Istnieją też osiedlowe sklepiki, czyli markety, ale tam już jest niewielki wybór towarów. Będą to tylko produkty pierwszej potrzeby. Często na ulicy można spotkać kobietę niosącą na głowie tacę z gotowanymi fistaszkami lub dziecko idące z wiaderkiem na głowie, a w środku jakiś inny przysmak. Ta forma handlu bywa bardzo uciążliwa dla kierowców. Przejeżdżając przez główną ulicę w Lumie, trzeba być bardzo ostrożnym i jechać bardzo wolno, żeby nikogo nie potrącić. To z kolei sprawia wrażenie, że chcemy coś kupić, więc sprzedający podchodzą do naszego auta.

                                                                          przejazd przez Lume 

„Są rzeczy, których nie da się kupić, a za wszystkie inne zapłacisz…”.

Tym razem nie zapłacisz. W tutejszych warunkach, na razie jeszcze nigdzie nie spotkałem się z możliwością płacenia kartą. Być może w stolicy – Freetown – będzie to możliwe. W obiegu jest tylko gotówka. Obecnie trwa denominacja, mówiąc prościej, ucinają trzy zera. Stare banknoty mają być wycofane do końca września. Co prawda ułatwi to liczenie, ale nadal trzeba będzie ze sobą brać plecak z pieniędzmi, żeby zatankować samochód (przykładowo 700-800 leone w banknotach o nominale po 1, 2, 5 czy 10 – nowością są 20).

            Jedną z rzeczy, którą chcą kupić od nas tutejsi mieszkańcy, o ile mogę tak powiedzieć, jest nasza sympatia. Ostatnio do naszej głównej kaplicy zawitał nieznany nam do tej pory młody mężczyzna. Przez 3-4 dni codziennie był na mszy, przyjmował komunię i sprawiał wrażenie pobożnego. W końcu zapytaliśmy go, skąd jest, żeby ustalić, do której parafii należy. Okazało się, że nie jest on nawet ochrzczony i przychodził tylko po to, żeby się nam przypodobać, aby móc później otrzymać jakąś pomoc finansową. Z tym „kupowaniem” naszej sympatii bywa różnie. Niektórzy z mieszkańców bardzo dobrze ukrywają swoje prawdziwe intencje, inni z kolei są bardzo szczerzy. Można więc uznać, że o ile nie ma tutaj promocji znanych nam z supermarketu (BOGOF , 2w1 itp.), to można czuć się usatysfakcjonowanym, jeśli wróci się z zakupów, nie będąc przez nikogo oszukanym. Co po kilku wizytach nie jest wielkim wyczynem, wystarczy tylko dobrze liczyć i dobrze obserwować sprzedawców (przydają się drobne, aby odliczyć właściwą kwotę). Za każdym razem jednak pozytywne wrażenie robią na mnie barwne stragany we wszystkich możliwych kolorach i radosne dzieci pomagające w sprzedaży. Mówiąc o kupowaniu, chyba dobrze będzie pamiętać o pewnych słowach, które mogą nam w życiu sporo ułatwić:

„Nie gromadźcie sobie skarbów na ziemi, gdzie mól i rdza niszczą i gdzie złodzieje włamują się, i kradną. Gromadźcie sobie skarby w niebie, gdzie ani mól, ani rdza nie niszczą i gdzie złodzieje nie włamują się, i nie kradną. Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje”.   

Mt 6, 19-21

 




środa, 17 sierpnia 2022

Komunikacja...

       Dziś będzie kilka słów o komunikacji. Nie chodzi o tę miejską, bo o niej mógłbym napisać jedynie, że nie istnieje. Będzie to kilka moich spostrzeżeń odnośnie do tego, jak ludzie mieszkający w Kambii i okolicy komunikują się ze sobą. Wydawałoby się , że jest to rzecz prosta, ale już po krótkiej obserwacji robi się skomplikowana. Oficjalnie językiem urzędowym w Sierra Leone jest język angielski. I to tyle, jeśli chodzi o jego użycie. : Może poza sytuacjami formalnymi (wszystkie dokumenty są publikowane w uniwersalnym języku angielskim, co jest dużym ułatwieniem). Tutejsi mieszkańcy używają bardzo prostego i dość powiedzieć ubogiego słownictwa. Prawdopodobnie ich niewielki zasób słów wynika często z braku umiejętności czytania i pisania (o ile z czytaniem nie jest źle, to z pisaniem jest już dużo gorzej). 
        Jedna z pierwszych rzeczy, którą zasłyszałem, to stwierdzenie, że wszystko jest very very. (bardzo, bardzo … duże, ładne, ważne, smaczne ). A przecież mogłoby być najważniejsze, niesamowite, fascynujące, znakomite…, ale jest „very, very”. Kolejnym charakterystycznym słówkiem , które udało mi się wychwycić, jest przedłużone „Aaaa”. Czasem brzmi jak chrząknięcie , a oznacza wiele rzeczy – w zależności od danej sytuacji. Można w ten sposób wyrazić zdziwienie, zaskoczenie, dezaprobatę, uznanie wobec czyjegoś żartu, albo użyć tego jako zwyczajnego przerywnika w zdaniu. 
    
weranda i sąsiedzkie pogawędki
     Angielski jest językiem podstawowym, wokół którego powstało kilka dialektów. Będąc tutaj niespełna dwa tygodnie, poznałem już co najmniej trzy z nich. Najczęściej spotykane to limba, susu, krio i pewnie znajdzie się jeszcze z 10-15  innych.

Biblia w języku krio - Mt 15-16
              Jednakże przykładowo limba używane we wschodniej części to nie jest to samo, co w zachodniej. Lokalni mieszkańcy są w stanie rozróżnić każdy z nich i zrozumieć się nawzajem. Posługują się jednak swoim dialektem, często niezależnie od stopnia jego znajomości. I tutaj dochodzimy do pewnej spornej kwestii.           Otóż okazuje się , że część z nich twierdzi, jakoby dany dialekt       był  jedynie kwestią kultury czy też tradycji. Są też jednak i tacy, dla których język to coś więcej. To      pewien wyraz ich przynależności do „societas” czy też po prostu rodziny.
 I tak na przykład żona po mężu otrzymuje nie tylko nazwisko, ale również musi się posługiwać tym samy dialektem co on. Czasem urasta to do bardzo wysokiej rangi i niektórzy twierdzą, że łatwiej jest „coś załatwić”, posługując się danym dialektem . Wtedy jest się bardziej uprzywilejowanym, np. podczas rozmowy o przyjęcie dziecka do szkoły albo otrzymania jakiegoś dokumentu w urzędzie. Ile w tym prawdy – trudno powiedzieć. 

jedna z popularnych altanek
kaplica s.Monica
        Jeśli mówimy o tożsamości, to istotne są także imiona. Tutaj dość łatwo rozpoznać, kto jest kim.      Nie tylko dialekt zdradza czyjeś pochodzenie, lecz także imię.  Określa ono np. przynależność religijną. Imiona takie jak: Moeses , Isaac, Mohammed, Fodey czy Abraham będą muzułmańskie, natomiast : Joseph, John, Andrew, Augustin – typowo chrześcijańskie (choć te brzmią bardziej europejsko, więc może to być mylne). Jeśli chodzi o nazwiska, występują może trzy lub cztery (Camara, Sesay, Kanu, Toure). Dlaczego tak nie wiele? O to już nie dopytywałem. Aby ułatwić sobie komunikację, często używa się nicków., (jak chociażby nasz kucharz określany „daddy cool”). Podobno jeden z włoskich misjonarzy miał przydomek „boys”, ponieważ często używał tego słowa, żeby zawołać chłopców. 
    
sklepik osiedlowy
     Poza komunikacją werbalną mamy również tę pozawerbalną. Pamiętam jedno ze spotkań młodzieżowych, kiedy rozmawialiśmy o okazywaniu komuś życzliwości czy też sympatii na różne sposoby. Niektórzy z nas lubią dostawać prezenty, inni wolą jakieś dobre słowo bądź pochwałę, pozostali serdeczny uścisk lub gest, a jeszcze ktoś najbardziej doceni poświęcony jemu czas. W zależności od tego, kto jakim „językiem miłości” się posługuje, możemy próbować sprawić mu odrobinę radości. Wracając do komunikacji pozawerbalnej kambijczyków , to w ich przypadku mamy do czynienia z mistrzami w tej dyscyplinie. Podczas rozmów intensywnie gestykulują , a na twarzy widać wiele emocji. Ich mowa ciała jest bardzo naturalna i łatwo ją odczytać. Wiele emocji okazują poprzez muzykę, taniec i spontaniczne odruchy. To wszystko sprawia , że komunikacja z nimi staje się dużo łatwiejsza. Wiele rzeczy można wywnioskować po ich reakcji. Bardzo łatwo można wychwycić, kiedy oszukują, próbując wyłudzić jakieś pieniądze, co zdarza się dość często. (do tej pory myślałem, że gentelemani z Pl. Szembeka są najlepsi w snuciu barwnych opowieści, ale tutaj mieliby nie złą konkurencję). 
sobotnie disco , gdzieś w środku wioski 
    
     Pozostaje jeszcze kwestia komunikowania się przy użyciu współczesnej technologii. Zadziwiający jest fakt, że większość mieszkańców, mimo że żyją w ubóstwie, posiada telefon. Nawet małe dzieci mają przy sobie (co prawda starą, ale działającą) komórkę. Problemem jest zasięg, ponieważ znajdujemy się przy granicy z Gwineą i czasem uruchamia się roaming. Podczas pory deszczowej i długotrwałych deszczów zasięg również słabnie. Stąd najlepszym i preferowanym przez wszystkich rozwiązaniem jest używanie Whatsappa i nagrywanie wiadomości głosowych do późniejszego odsłuchania. 
    

Little John
     Osobiście mogę powiedzieć , że jeśli chodzi o moją komunikację z parafianami, to z dnia na dzień jest co raz lepiej. Początkowo łatwiej było mi rozmawiać z katechistami, nauczycielami i innymi, którzy są w jakimś stopniu wykształceni  i słychać po ich mowie , że musieli uczyć się choć trochę prawidłowego języka ( czasem jednak akcent i sposób wymowy niektórych słów bywa mylny). Następnie z dziećmi – z nimi najłatwiej złapać kontakt. Wystarczy uśmiech, mrugnięcie okiem lub pomachanie ręką i od razu podbiegną się przywitać i odwzajemniają uśmiech. Bardzo pomocne są dla mnie spacery po okolicy (wtedy część osób sama mnie zaczepia i zaczyna się rozmowa) oraz gra w piłkę z chłopakami. ( po chwili mamy całkiem nie złą publikę), ale o tym więcej będzie w kolejnych postach.

środa, 10 sierpnia 2022

Dobry początek

Pierwsze wrażenia…

Dziś już będzie o Afryce, czyli to na co chyba większość z Was czekała. Jaka jest Afryka ? W moim odczuciu przede wszystkim: głośna, radosna, czarna i biedna. Jeśli ktoś lubi ciszę i powagę, to będzie musiał sporo się natrudzić żeby tutaj to odnaleźć. Ludzie mówią głośno, a czasami wręcz krzyczą. Często w tle słychać muzykę albo tę z głośników jak choćby na bazarze albo bębny wybijane przy rożnych okazjach. W oddali da się słyszeć muezina nawołującego do modlitwy. Co chwila słychać jakiś rozklekotany samochód (ważne, że jedzie) a do tego głośne agregatory prądotwórcze, które wkomponowują się w tę afrykańską kakofonię dźwięków. Tutejsi mieszkańcy wiele się uśmiechają, choć powodów ku temu mają dosyć mało. Mimo to potrafią być radośni. Do każdego przywitania dodają pytanie How are you? (Nie wiem czy nauczyciel im tak kazał , ale czasami ta sama osoba potrafi spytać o to kilka razy. Przykładowo nasz kucharz zadaje mi to pytanie za każdy razem, kiedy wchodzę do kuchni). Ich ubrania są bardzo kolorowe i jaskrawe, co sprawia wrażenie, że są jeszcze bardziej radośni. Ta głośność i radość jest okraszona czernią. Nie chodzi jednak tylko o kolor skóry, lecz także kurz i pył. W porze deszczowej niemal wszędzie jest błoto, a w porze suchej ciągle się kurzy. Łatwo wywnioskować, że wiele rzeczy wokół szybko się brudzi. Bardzo często to widać na ścianach budynków, które, choć są nowe, wydają się być stare albo nawet opuszczone ze względu na osiadający na nich pył i brud. Oczywiście wszyscy są tutaj ciemnoskórzy poza misjonarzami i kilkoma Libańczykami, którzy prowadzą tu swoje interesy. Nie może więc tutaj być mowy o rasizmie. Co więcej niektórzy z nich sami potrafią z tego żartować. ( Ostatnio jeden z chłopców śmiał się, że jest tak czarny i przez to  flesz automatycznie włącza się podczas robienia zdjęcia w aparacie.) Wiąże się z tym też pewne ryzyko - kiedy po zmierzchu jedzie się samochodem prawie w ogóle nie widać ludzi idących poboczem. W końcu bieda… ona jest wszędzie. No prawie wszędzie. Tylko tam gdzie jest jakiś ośrodek misyjny (czuć zagraniczny kapitał) lub dom politycznego działacza ( korupcja??? ) tam akurat warunki są jak na Afrykę względnie dobre a nawet bardzo dobre.

Moje pierwsze wrażenia są bardzo pozytywne. Do Sierra Leone przyleciałem razem z ks. Robertem, a odebrał nas ks. Jacek.

lotnisko w Lungi
Razem jesteśmy na placówce w Kambii. Przy naszej misji znajduje się główna kaplica św. Augustyna, do kolejnych czterech musimy dojeżdżać. Po przybyciu na miejsce i rozpakowaniu się wspólnie zjedliśmy kolację (kilka przysmaków z Polski). Pierwsza noc minęła spokojnie bez żadnych nieproszonych gości, choć na schodach minąłem mini jaszczurki (najwidoczniej nie znalazła właściwej drogi do mojego pokoju). Następnego dnia pojechaliśmy z naszym kucharzem nazywanym „daddy cool” ( daddy bo ma trzy córki , a cool… myśli, że jest fajny) na zakupy. W tym celu udaliśmy się na miejscowy targ. Ponieważ nie ma tam prądu wszystkie produkty były świeże, w końcu zepsutych nikt nie kupi. Tutaj z kolei pierwszy raz usłyszałem jak wołają na mnie OPOTO czyli biały. W większości były to małe dzieci, które podbiegały i krzyczały, stałem się dla nich atrakcją turystyczną. Niektórzy mówili też father Jack. Ponieważ ksiądz Jacek jest tutaj już ponad 10 lat i był przez jakiś czas dyrektorem szkoły, jest rozpoznawany przez wiele osób a dla części z nich to określenie stało się synonimem białego człowieka. Zabawne, że na siostrę próbowali mówić sister Jack. 

radośni parafianie
Niebawem nadeszła niedziela i powitanie na misji. Zostałem oficjalnie przedstawiony w dwóch największych wspólnotach działających na naszej parafii.
kaplica st.Mary
Msza święta trwa dłużej niż w Polsce i tutaj widać radość i głośność Afryki. Wszystko co tylko się da jest wyśpiewane i grane na bębnach , a także perkusji. (Oczywiście nie ma tutaj mowy o muzyce organowej). Zastanawiam się nad poczuciem sacrum u tych ludzi. Niemalże wszystko zarówno akt pokuty, credo, części stałe mszy i różne wstawki są śpiewane przy akompaniamencie perkusji. Na ile da się przy tym rytmach odkryć mystrerium Mszy Świętej trudno mi powiedzieć. Dzięki temu jednak widać pełne zaangażowanie w modlitwę, nie tylko pojedynczych osób, ale całej wspólnoty. Można zaobserwować, że modlą się całym sobą.

Po południu poprosiłem jednego z ministrantów, żeby oprowadził mnie po okolicy. Tutaj było widać z kolei brud i biedę. Poszliśmy nad rzekę, która wpada do oceanu. Minęliśmy dom naszego katechety Louisa oraz wspominanego wcześniej kucharza Augustyna, czy jak kto woli „Daddy cool’a”. Był to bardzo skromne i proste domy wybudowane z tego, co jest w okolicy . W Kambii jest kilka meczetów

główny meczet w Kambii

( Sierra Leone jest w większości krajem muzułmańskim), w ich okolicach widać obcy kapitał szejków z Arabii. Udało się zobaczyć też kilka szkół rządowych, katolickich i muzułmańskich. Na skraju miejscowości, gdzie kończy się asfaltowa droga, swój dom oraz przedszkole mają nasze siostry ze Zgromadzenia Sióstr Jezusa Miłosiernego. Współpracujemy na naszej misji, opiekując się tutaj kilkoma szkołami, przedszkolem i centrum misyjnym. Na koniec spaceru było też kilka obrazków z życia codziennego takich jak zabawa dzieci na podwórku czy gra w piłkę. Dla nich tak zwykłe, a dla mnie zupełnie inne niż w Polsce. 

Kolejny dzień to już prozaiczne zajęcia jak drobne naprawy w centrum misyjnym, nakarmienie naszych zwierząt (5 psów i jeden kot) oraz bieżące sprawy i rozwiązywanie problemów tutejszej społeczności. Tym razem akurat pojechałem z s. Gianną do mechanika. Nie było daleko, jakieś 1,5h w jedną stronę. Najważniejsze, że się udało zreperować samochód. Warsztat założony (jakże inaczej) przez misjonarza o. Mario (Włoch, ksawerianin, spędził tu 40 lat). Dużo ciekawszym niż sama naprawa okazała się rozmowa ze wspomnianym ojcem. Po chwili doszliśmy do tematu wojny domowej sprzed 20 lat. Według statystyk zginęło ok 150 tys. ludzi z ponad 4 mln., lecz on sam twierdzi, że to tylko oficjalne statystyki i są bardzo zaniżone. On sam widział całe miasta i wioski pełne ludzkich zwłok, nie wspominając o tym, co znajdowało się w buszu. Dziś na szczęście jest to tylko bardzo przykre wspomnienie, choć wciąż żywe pośród ludzi. Dużo większym problemem jest obecnie korupcja i inflacja (przykładowo chleb podrożał dwukrotnie i jest wypiekany mniejszy, a 20 kg worek ryżu kosztuje połowę średniej pensji).  Trzeba było wracać do domu, lecz po drodze zajechaliśmy do sióstr klarysek na kawę w Lunsar. To był świetny pomysł - jedna z nich, s. Esmeralda, pochodząca z Meksyku, zrobiła nam znakomitą kawę oraz poczęstowała przysmakiem, jakim są chipsy z banana na słono. (Lays mógłby to opatentować!)


s. Gianna (po lewej) i s. Esmeralda (klaryska)

prawie jak ekstraklasa

kokos prosto z palmy


proste zabawki 

Jednym z chyba ważniejszych odczuć jakie się we mnie zrodziło po tej krótkiej obserwacji lokalnej społeczności jest potrzeba bycia z tymi ludźmi. Nie chodzi tylko o samo wspieranie w zakresie socjalno-ekonomicznym lecz o coś więcej. Potrzeba pokazania im, że w tej całej biedzie razem z nimi jest ktoś kto ich kocha i tym kimś jest Bóg.

P.S.

Mam świadomość, że poruszyłem tutaj wiele wątków i część z nich ledwie dotknąłem. Z czasem jednak będę starał się bardziej je Wam przybliżyć. W ogólnym skrócie są to moje dość subiektywne pierwsze wrażenia. Jeśli pozostaje niedosyt to może i lepiej. Jestem otwarty na Wasze sugestie i konstruktywne uwagi. Mam już w zanadrzu kilka tematów jakie chciałbym Wam opisać, ale czekam także na Wasze propozycje.

sobota, 6 sierpnia 2022

.Przygotowania

    3… 2… 1… START
        Dnia 25.01.2022 udałem się do kurii diecezji warszawsko-praskiej w celu spotkania się z ks. bp Jackiem Grzybowskim. Data nie była przypadkowa, w tym dniu obchodzimy w kościele święto nawrócenia św. Pawła nazywanego Apostołem Narodów. Podczas wspomnianej rozmowy wyraziłem chęć do wyjazdu na misje i niemalże od razu otrzymałem zgodę. Decyzja padła na Sierra Leone, gdzie znajduje się placówka misyjna pod opieką naszej diecezji. (więcej o tym miejscu będzie w kolejnych postach). 

    Na samym początku przygotowań zgłosiłem się do szpitala zakaźnego na warszawskiej Woli w celu przyjęcia odpowiednich szczepionek. Byłem zadziwiony ich ilością, kilka dawek „przypominjących” odnośnie do chorób z dzieciństwa oraz już te bardziej specyficzne (febra, dur brzuszny, wścieklizna, cholera). Cały cykl szczepień trwał ponad dwa miesiące i byłem gotów przynajmniej od strony medycznej na wyjazd do Afryki. 

książeczka szczepień 
Następnie kilka rozmów telefonicznych i spotkań z księdzem kanclerzem w kurii oraz zakup biletów lotniczych oraz dalsze ustalenia co należy zrobić dalej. Kolejny krok to szlifowanie mojej znajomości angielskiego. Tutaj bardzo pomocny okazał się ks. Krzysztof Kawczyński, który pomógł mi zorganizować odpowiednio dobrany na moje potrzeby kurs językowy. Również pomocną dłoń wyciągnął ks. Kazimierz Bidziński, który przez miesiąc pozwolił mi mieszkać u siebie na parafii w Mansfield. Odważny człowiek skoro po trzech dniach naszej znajomości zostawił mi klucze do plebanii i kościoła. 



    Pobyt na wyspach brytyjskich bez wątpienia był bardzo ciekawym doświadczeniem. Pod względem turystycznym może nie do końca, cała okolica (niedaleko słynnych lasów Sherwood) żyła legendą Robin Hooda. Zobaczyłem dąb na którym miał mieszkać słynny bohater i zamek sheriffa z Nottingham. No więc, to nie do końca moja bajka, ja wolałem japońskiego Captain Tsubasa lub tradycyjnie polski Reksio lub Bolek i Lolek. Choć były też takie perełki jak opactwo cystersów czy dom lorda Byrona.

Robin Hood 
opactwo cystersów         
dąb Robin Hooda
 
    
                                    
                                      ogrody hiszpańskie (dom Byrona)
 
dom lorda Byrona

    Jednakże to co zrobiło na mnie wrażenie to ludzie i ich sposób bycia. Mansfield jest dość małym miasteczkiem, które porównałbym do jednej z naszych śląskich miejscowości. Podobieństwo jest bardzo widoczne poprzez mnogość kopalni, niską zabudowę domów i pewnie jeszcze kilka innych rzeczy by się znalazło. Bardzo miłym zaskoczeniem była życzliwość parafian z kościoła św. Barbary w którym miałem okazje posługiwać. Po niespełna miesiącu wróciłem do kraju z zapewnieniem, że w Anglii zawsze znajdę otwarty dom na moją gościnę.   

    Przygotowanie bliższe do wyjazdu to już pakowanie i wyprowadzka. Cieszę się, że mogłem liczyć na choćby tak prostą pomoc jak wynoszenie mebli czy kartonów z książkami. Najmilszym jednak były te chwile, kiedy jeszcze mogłem spotkać się z niektórymi osobami i pobyć z nimi jeszcze przez moment tuż przed wyjazdem (niestety nie udało się ze wszystkimi). Wszystkie te wspomnienia zabieram ze sobą na czarny ląd. Jednym z nich będzie moja ostania parafia Najczystszego Serca Maryi na warszawskim -legijnym 😉- Grochowie. Te cztery lata spędzone w tym miejscu to możliwość odkrywania niesamowitych ludzi zarówno przy pracy w kościele jak i w szkole. (Na czele z ks. prałatem Krzysztofem Ukleją.)  Bardzo polubiłem ten klimat i będę do niego tęsknić. Ostatnim akcentem był obiad z ks. bp Romualdem Kamińskim i błogosławieństwo.

pl. Szembeka - parafia Najczystszego Serca Maryi


    Podejmując się zadania jakim jest bycie na misji w Sierra Leone mam swoje jasno wyznaczone cele, lecz teraz nie będę ich ujawniać (może kiedyś jak uda mi się je osiągnąć).
    Większość z was pytała, czy mam jakieś obawy, czy jest coś czego się boję.  Na temoment odpowiem, że nie. Jestem pewny, że św. Paweł będzie mnie umacniał w tym wyborze i moim dalszym posługiwaniu tutejszej społeczności.

Ten post zakończę cytatem , który otrzymałem od mojego spowiednika tuż przed wyjazdem:

"To dążenie niech was ożywia; ono też [było] w Chrystusie Jezusie.
On to, istniejąc w postaci Bożej,
nie skorzystał ze sposobności,
aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie,
przyjąwszy postać sługi,
stając się podobnym do ludzi.
A w zewnętrznej postaci uznany za człowieka,
uniżył samego siebie,
stając się posłusznym aż do śmierci –
i to śmierci krzyżowej."
                                                                                             Flp 2,5-8


Spacery

najbliższy meczet (albo budzik ok. 5.40 muezin zwołuje na modlitwę) prawie się udało ;) krowa jaka jest każdy widzi Tym razem kilka słów o m...